Z kim tu się ścigać.

Najlepiej ścigać się samemu ze sobą. Jeśli ścigałbym się z kimś innym to musiałbym po pierwsze zmienić opony w rowerze z błotnych, karbowanych jak czołgowe gąsienice na gładkie, bo jeżdżę po asfalcie. To raz. Zmienić rower, to dwa. Potem zapewne jeszcze raz, na jakiś karbonowy. Taka jest logika ścigania się z innymi.

Czym sie kończy ów wyścig zbrojeń? Wiadomo, kontuzją.
Oraz garażem pełnym wydrożonego sprzętu.

Któraś z norweskich gwiazd narciarstwa trzeźwo zauważyła, że Norwegowie poszaleli i kupują profesjonalny sprzęt sportowy dzieciom. Z drugiej strony, kto zabroni bogatemu.

Zauważcie wszelako paradoks: rower lżejszy o powiedzmy kilo od poprzedniego jest od niego parę tysi droższy i jako taki wymaga większej kłódki, takiej kilo czterdzieści.

A ze sobą można się ścigać na składaku, który da się po prostu zostawić pod sklepem.

Zachodzi pytanie o motywację, skąd ją brać, skoro jadę solo.
Nikt nie wjedzie wam na ambicję tak, jak aplikacja od zegarka sportowego. Moja ostatnio stwierdziła, że jestem sprawny jak 62 latek. Jeszcze w pandemię miałem wg niej 36. Mógłbym w dzień zmienić ten stan rzeczy przesiadając się na szybszy rower, ale to byłoby niesportowe. Sam siebie nie oszukam, aplikacji nie warto.

„Mamusię oszukasz, tatusia oszukasz, ale życia synku nie oszukasz”

Przewrót majowy.

Wielu z nas wciąż się wydaje, że zagraniczna majówka miażdży kosztami samolotu, noclegu, ale jak się już ogarnie te tematy, to reszta prawie gratis plus makaron z Polski.
Tak było, tak nie jest.
Tak mogłoby być i być powinno, ale nie będzie przez małostkową pazerność… bynajmniej nie ludzi żyjących z turystyki, ale ich chciwych kacyków.
Onegdaj (= nie tak dawno) kacyk chciał pokazać się światu jako oświecony wódz nacji szczęśliwej, zasobnej i utalentowanej. Do Muzeum Narodowego wchodziło się za symboliczną opłatą, żeby popatrzeć na miejscowe bohomazy albo przejść po murach twierdzy, tudzież podziwiać odpicowaną niedawno cerkiew udającą bizancjum. Państwo promowało, ułatwiało i dopłacało do atrakcji budujących jego wizerunek.
Istnieją kraje, które wciąż dbają o prestiż, za free zwiedzisz muzea w Waszyngtonie i Bazylikę Św Piotra, ale po cichu miejsce łasych na podziw ojców narodu zajęły wolnorynkowe groszoroby, które za parę euro chętnie wyprzedadzą dobre imię własnego kraju.
Zgodnie nienawidzimy Słowenii, która zagradza nam drogę do Chorwacji skandalicznie wysokimi (w przeliczeniu na kilometr) opłatami autostradowymi, podobnie zresztą jak Austrii. Czy śp cesarz Franciszek Józef akceptowałby głuchą niechęć przejezdnych, głośno wychwalających darmowy przejazd przez Niemcy cesarza Wilhelma?
A w życiu Romana.
Byłoby darmo, tak jak darmo jest w potężnych Niemczech i jak darmo niebawem będzie w dumnej Polsce.
Tymczasem żałośni włodarze współczesnej Austrii bez żenady wyciskają z turystów massę pieniędzy nie tylko za autostrady, ale za kulturę z czasów Franciszka Józefa, więc dawno zamortyzowaną. Jeżeli macie pecha podróżować z miłośniczką secesji w ogóle, a Klimta w szczególe, jaką jest Natasza, to bundesrepublik skasuje za wejście do każdego ze stu muzeów we Wiedniu, które mają po obrazku z epoki, ni mniej ni więcej a 25 euro – minimum – od łaknącego kultury gościa.

25 euro? Za 25 euro dojedziesz busem do Paryża, za 25 euro objedziesz pociągami całe Niemcy, jak dobrze trafisz, tania linia wyfrunie cię do Erewania, czy gdzieś.

Austria w ogóle jest droga, ktoś zauważy, ale gdzie indziej nie lepiej, a nawet gorzej. Rynek jedno, faszystowskie władze – drugie. Nocleg (rynkowy, airbnb) w Dubrowniku w majówkę kosztuje zaledwie stówkę – tak jest: sto złotych plus lokalny podatek, razem sto dwanaście. Na dwoje! Wejście na mury i pałacu rektorów za to także sto, ale euro. Rajd przez całe miasto prywatną taksówką (w cenach rynkowych, uber) – 7 euro. Dwa (!) przystanki publicznym autobusem – 4 euro. Itd. itp.

Groszoroby – gardzę wami. Kiedy wojna na wschodzie się skończy, marzę by turystyczne masy wsiadły do porzuconych pojazdów bojowych i przejechały nimi od Szwecji do Grecji rozpirzając po drodze pkty opłat, miażdżąc fotoradary i budki sprzedające winiety, przeganiając bileterki i ostrzeliwując skorumpowaną drogówkę.

Majówkowicze wszystkich krajów łączcie się.

łączcie się jak panowie na zdjęciu. miejscowość bar, czarnogóra.

Scenariusz pisany cyrylicą.

Istnieje stereotyp, że Serbia to dzikie Bałkany, gdzie pasterze w kożuchach włosiem na wierzch ogryzają baranie gnaty. W tle góry, u stóp dymiące jeszcze kałachy.
Nic bardziej mylnego. Droga z Budapesztu do Belgradu wygląda takusieńko jak z Wrocławia do Krakowa.
Autostradą płasko, rzepak, pszenica, płasko, bramki Staleksportu/granica Unii, płasko, pszenica, rzepak. Oczywiście, gdzieś tam są góry, w nich górscy Serbowie, spalone wioski etc. ale Belgrad i okolice nie bardzo różnią się od Budapesztu czy Wiednia. Rzepak ten sam, rzeka ta sama – Dunaj. Wszystkie te stolice cechuje przy tym dramatyczne przewymiarowanie, są przynajmniej o trzy rozmiary za duże na – bez urazy – kraiki, którymi teraz rządzą.
Do Belgradu nikt nie jeździ, chyba że służbowo, więc mógłbym nazmyślać cobądź, ale nie będę.
Belgrad jest piękny, Serbowie i Serbki takoż. Po ulicach suną wysokie blondynki na obcasach, w sklepie nawet stuletni ochroniarz przypomina Petera Fondę z grzywą siwych włosów.
Samo miasto na wzgórzach nad malowniczym zbiegu Sawy i Dunaju korzystnie wybija się z rzepakowo-pszenicznego tła.
Oczywiście co i rusz kłują w oczy obszary zaniedbania, skamieliny z czasów komuny i schyłku ubiegłego stulecia, ale nie przesądzają o wrażeniu ogólnym.
Natasza była zachwycona cyrylicą i rosyjskimi akcentami, sięgającymi czasów walk z Turkami. Serbia jest bodajże ostatnim europejskim krajem sentymentalnie przyjaznym Rosji. Naprzeciw parlamentu stoi pomnik ostatniego cara, a najlepszy hotel w mieście, efektowny secesyjny budynek, nosi nazwę Moskwa.

Zajrzeliśmy do restauracji pełnej klientów, z fortepianem koncertowym, za którym blond pianistka bębniła coś klasycznego. Kryształy, plusze, kolumny… wbrew intencjom gospodarzy wrażenie sprawiały cokolwiek upiorne, a konkretnie wampiryczne.

Jest i polski akcent… pod poturecką twierdzą na szczycie wzgórza Serbowie zgromadzili masę wojskowego złomu, w tym polski czołg wielkości dużego psa. Nic dziwnego, że przegraliśmy wojnę.

Jeśli dziś środa, to jesteśmy w Albanii

Pomysł, żeby odwiedzić 10 krajów w 10 dni, pozwala po powrocie wypowiedzieć się o nich w sposób naoczny i autorytatywny, a wciąż niezakłócony żadną nudną wiedzą.
Albania, kraj znany z serii Uprowadzona, którego mieszkańcy zajmują się – cóż – uprowadzeniami. Chwilowo uprowadzają w Wielkiej Brytanii i okolicach, dlatego panie w Albanii są względnie bezpieczne. W kraju zostali za to policjanci, z ryja podobni do bandziorów, ale ograniczający się do wymuszeń rozbójniczych, jak to policjanci.
Marzeniem Albańczyka, który chwilowo nikogo nie uprowadza, jest posiadanie własnej stacji benzynowej i zdumiewająco wielu udało się je zrealizować. Jeszcze gęściej niż stacje benzynowe posadowione w Albanii są ronda. W przeciwieństwie do rond europejskich, których zadaniem jest wkurzanie kierowców i generowanie korków, ronda albańskie, a zwłaszcza ich zewnętrzne pasy są ośrodkami życia lokalnych społeczności, parkujących tamże na awaryjnych.
W odróżnieniu do swoich słowiańskich sąsiadów Albania posiada plaże, prawdopodobnie piaszczyste, co na sto procent okaże się po usunięciu z nich farfącli.
Fascynującą mnie postacią z historii Albani jest jej król, Zogu Pierwszy. Albańczycy długo szukali sobie króla, bo nikt nie chciał podjąć się tej wymagającej funkcji. Wpadli na niegłupi pomysł mianowania atrakcyjnej królowej i wydania jej za mąż z krajem w pakiecie. Sprytny plan zadziałał, połaszczył się jakiś Niemiec, który jednakowoż po skonsumowaniu małżeństwa wyjechał. Po nieudanym flircie z demokracją po koronę sięgnął ambitny miejscowy Zogu, który ogłosił się Zogu Pierwszym (uwaga, spojler: i ostatnim).
Tu właściwie powinienem przerwać, rozdać PT Czytelnikom kartki i poprosić ich o narysowanie z wyobraźni króla Zogu Pierwszego. Wskazówka: Zogu trafił do księgi Guinessa jako największy palacz świata, spalający przeciętnie 280 albańskich papierosów dziennie. Palenie lub handel kobietami, wybór należy do ciebie. Heroicznie powstrzymałem się od wyszukania jego podobizny w internecie, oczyma duszy widzę go jako perskiego czciciela ognia: gorejące oczy, krzaczaste brwi, kłęby dymu z elfich uszu.

Słabość do nikotyny zdaje się nie opuszczać albańskich oficjeli do dziś, celnik na granicy był uprzejmy kilkukrotnie wetknąć głowę do naszego samochodu, zapach tytoniu towarzyszył nam potem przez długie kilometry.

Specyficzna egzotyka Albanii wciąż wzbudza pewien respekt, spływający na podróżujących tamże, zwłaszcza jak uda im się wrócić. Nie dotyczy to niestety pań, w które okazały się widać nie dość atrakcyjne, by je uprowadzić.

Natasza w kamuflażu antyuprowadzeniowym
centralne rondo reprezentacyjnego kurortu

Zapraszamy do Walhalli

Po pięciu sezonach skonał w mękach serial The Last Kingdom, któremu przez lata kibicowałem, a teraz już sam nie wiem. Ostatni sezon pojawił się na polskiej platformie dobre pół roku po światowej premierze, za to razem z pełnometrażowym finałem („7 Królów musi umrzeć”) w zestawie.

The LK wiozło się po trosze na popularności „Wikingów”, ale miało ambicje edukacyjne (BBC!), dlatego delikatnie sugerowało, że w istocie Wikingowie byli bandą krzykliwych pijaków. Taki Wiking w Anglii mógł pozostać sobą, brutalnie i krótko, albo dać się ochrzcić i w dalszej perspektywie wymyślić klocki lego albo żyrandol dla ikei.

Z takim podejściem choćby i poprawnym historycznie serial nie mógł liczyć na sukces i się go nie doczekał, chociaż główny bohater robił co mógł by podtrzymywać wikińskie tradycje machając mieczem i chędożąc na prawo oraz lewo.

Co do mnie, dałem się ująć przaśnemu realizmowi świtu cywilizacji jaką znamy, tj królów trzech wiosek i zaśniedziałych skarbów w skrzynce za piecem. Skromne początki Wielkiej Brytanii i okolic, nieprawdaż. Na myśl przychodzi mi nasza, cokolwiek niedoceniona, Stara Baśń.

The Last Kingdom w końcu trafił pod skrzydła netfliksa, który nawet, że uprzedzę niewczesne żarty, nie wtrynił tam za dużo Murzynów, za to nie pozostawił wątpliwości, że Anglia jest dziełem gejów. Z tym akurat trudno się nie zgodzić.

https://www.filmweb.pl/film/Siedmiu+kr%C3%B3l%C3%B3w+musi+umrze%C4%87-2023-390573

Na ratunek

Włos się na pupie jeży, kiedy człowiek zajrzy na portale informacyjne w języku miejscowym. Widowiskowe gwałty na gramatyce, logice i zdrowym rozsądku, wszystkie w morzu literówek, wszystkie popełniane przez młodych ludzi z – mniemam – wyższym wykształceniem kierunkowym. Domniemanie opieram na liczbie absolwentów kierunków humanistycznych w Kraju, na tyle wysokiej, że wręcz trudno o niehumanistę, nawet gdyby ktoś zapragnął.

Trudno się dziwić kłopotom wydawców lokalnych, skoro globalni też szorują brzuchem po dnie, a poniektórzy sprzedali się korporacjom. Nie jesteśmy bez winy my, użytkownicy adbloka, przez których portale muszą pompować reklamy w czwórnasób, żeby wyjść na swoje, a tych, którzy adbloka nie ogarnęli, wpędzić w oczopląs. Jak żyć, panie premierze?

I właśnie na tę scenę nędzy i upadku wjeżdża Sztuczna Inteligencja, cała na biało.Używa ortografii, gramatyki, omija literówki i jest za free. Chcesz relację z meczu trzynastozgłoskowcem? Proszę bardzo proszę pana. Limerykiem? I limeryk się znajdzie, proszę pana, może wódeczki, proszę pana?

Te limeryki wychodzą kulawe, relacje kłamliwe, artykuły bałamutne, ale przynajmniej poprawne. Panie Boże, dałeś mi talent, ale mały, mogłaby powtórzyć SI za malarzem z anegdoty (sprawdzić, czy nie Hitlerem). Mały, ale wystarczy. Zwłaszcza, że SI zna języki i jest wystarczająco średnia od angielskiego po koreański. Bezwstydnie wysługuję się SI ile razy trzeba zrecenzować kolegę z pracy, czego wymaga od nas pracodawca. Pisze takie panegiryki, że czasami muszę jej wykreślać. What’s not to like?

To się okaże. Malarze z talentem, ale małym, bywają nieobliczalni.

Dudy w miech

Komputerowcowi zasadniczo obojętne, dla jakiej branży pracuje, ba, mniej wiesz – spokojniej śpisz. Zupełnie nieistotne, czy na twoich klastrach trzymają dane konstruktorzy aut, sprzedawcy pieluch czy bankowcy, terabajt jest terabajt. Palacz pod pokładem też nie wie co statek wiezie i dokąd. Azaliż aliści wzburzone wody światowych finansów, bankructwa i przejęcia zakołysały nawet naszą serwerownią i okazało się, że geniusze z mostka kapitańskiego wpakowali nasz szkuner w oko cyklonu. I jest już raczej nie do uratowania, pytanie, co z nami.

Koledzy wyrywają sobie kamizelki ratunkowe, a ja nadrabiam zaległości w oglądaniu memów. Moim ulubionym bohaterem jest Prezydent Duda z Małżonką. Seniorzy wskazują na podobieństwo Prezydenta do aktora Romana Kłosowskiego, szerzej znanego z roli brygadzisty (?) Maliniaka ze starego serialu.
Nic nie ujmując Maliniakowi, Pan Prezydent dysponuje bodaj czy nie większą paletą środków wyrazu, od nieodparcie komicznych po szekspirowsko tragiczne. Jak dla mnie najbardziej memodajny prezydent ewer w konkurencji o wyśrubowanym poziomie, by wspomnieć pp. Kwaśniewksiego i Wałęsę.

Nie bez zasługi są tu służby medialne Kancelarii publikujące znakomite ujęcia radosnego oblicza Prezydenta w najróżniejszych kontekstach, czyli połówki memów-samograjów.

Here we go, oto typowy mem z Dudą:

Tu mój, trochę mroczny

Na koniec półprodukt na mem, obrazek w oczekiwaniu na podpis. Pomysły?

Złe miejsca

Jak wiadomo polską stolicą zbrodni jest Sandomierz, gdzie m. in. ukradziono wszystko co było do ukradzenia z wyjątkiem roweru ojca Mateusza. Amerykańskim odpowiednikiem Sandomierza jest ranczo Yellowstone w Montanie. Serial o tym tytule podbił serca, zyskał status i doczekał się prequela z sequelem. Patrzę nań i ja i oczy przecieram. Historia w poważnym tonie, prowadzona przez nieznanego z dystansu do siebie Kevina Costnera, ale tak dziko nieprawdopodobna, że szyja mnie rozbolała od kręcenia głową. Alternatywą jest parskanie śmiechem, ale powstrzymuję się ze strachu przed Costnerem.
W skrócie, ma on ranczo tak ładne, że co odcinek ktoś próbuje mu na nim pobudować a to kompleks hoteli, a to kasyno, stację narciarską, lotnisko i diabli wiedzą co jeszcze. Costner, aby zatrzymać sobie ranczo, musi wszystkich tych inwestorów zastraszyć, przegonić, zastrzelić, utopić, powiesić – you name it. Żeby się nie wydało, po godzinach sypia z gubernatorką, bije szeryfa oraz obsadza wymiar sprawiedliwości rodziną i znajomymi.
Serial jest nieprawdopodobnie wręcz brutalny, nie ma, że dzień dobry i miłego dnia, witają się ciosem w zęby, żegnają strzałem w plecy, a w wolnych chwilach upychają ofiary po rowach, strumieniach i całym krajobrazie.
Wygląda jakby w tamtejszych cudnych okolicznościach przyrody nieznana siła zagęściła prawdopodobieństwo niefortunnych zdarzeń. Kobita wychodząc z domu do sklepu na bank zostanie napadnięta, bank obrabowany, dom spalony. I tak sobie tam żyją na tej wsi.

Serdecznie polecam.

Ruchy, ruchy

Właśnie nadchodzi prawdziwy komunizm, czyli czas dolce far niente. Nasze (rozsądne) potrzeby zostaną zaspokojone przy minimalnym wysiłku, a my poświęcimy się pielęgnowaniu naszych hobbies. Pogłoski o czterodniowym dniu pracy, dochodzie minimalnym etc. to bieda-rozwiązania dla pechowców. Awangarda prawdziwego komunizmu pełznie doń niepostrzeżenie.

Wybierzcie się na przykład na babingtona[1] w godzinach tzw. pracy. Spotkacie tam młodych mężczyzn co pewien czas zerkających na swoje telefony. „Żołnierz śpi, służba leci” mówi rosyjskie porzekadło. Inżynierowie pykają w paletki, w tle lecą telekonferencje, przychodzą maile etc. A na koniec miesiąca suta wypłata.

Nie każdy lubi w babingtona, nie każdy ma możliwość opędzenia pracy telefonem. Tacy nieszczęśnicy, ze mną włącznie, uwiązani są do swoich trzech monitorów, meter przekątnej każdy. Jednak i ja większość czasu spędzam przed czwartym z nich, monitorującym spalanie drewna w kominku. Lub piątym, tym z serialami.

Kiedy w końcu zbiera mi się ochota na pracę, okazuje się że powylogowywało mnie już z systemów i następne pięć minut spędzę na wpisywaniu pinów i haseł. Pro-tip: zapobiegam temu puszczając w tle prezentację, która powstrzymuje windows przed zakończeniem mojej sesji.

Co jednak, kiedy pracujecie co prawda w domu, ale kierownik zerka na stan aktywności komunikatora, którego żółty kolor zdradza, że od kwadransa nie ruszyliście myszką?
Jednego robić nie należny: podłączać symulatora aktywności myszy na USB. Taki symulator, na ogół tani badziew z Chin, jest w stanie podjąć zupełnie niepożądaną aktywność, jak np. wypompowanie z kompa wszelkich ciekwaszych danych wprost na dysk swojego producenta.
Lepiej już dołożyć te parę złotych i zanabyć mechaniczną potrząsarkę myszy, która całkowicie bezpiecznie przekona kierownika o waszej niestrudzonej obecności przy kompie.

Niestety, nie mam żadnych rad dla pracowników z ostatniego kręgu piekieł, tych, którzy wciąż muszą jeździć do biura. Może wniosek do TSUE o uznanie biura za pozbawienie wolności ze szczególnym udręczeniem?


[1] babington to jedyna poprawna nazwa paletek. pozerów mówiących „badminton” należy natychmiast gasić angielską nazwą gry, wymawiając ją z akcentem posh: „chodzi ci o baedmyntn?”