Nie pisałem, bo pracowałem. Klienci zorientowali się, że a -istnieję, b – potrafię pomóc i poskutkowało to kalendarzem wypełnionym niczym karnet panny Łęckiej w karnawale.
A nawet lepiej, bo zaczęli wpisywać mi się do kalendarza jeden na drugim, a nawet trzecim.
Z czasem zacząłem radzić sobie z tymi pokrywającymi się zaproszeniami jak Lenin z kobietami, który żonie mówił że idzie kochanki, kochance – że do żony a sam hyc do biblioteki: „pracować, pracować, pracować”.
Z tym, że ja odwrotnie, podłączyłem konsolę do gier do służbowego laptopa (a da się, nawet do służbowego telefonu) i na głównym ekranie rozgrywam ligę mistrzów, zaś na pobocznym obserwuję tragedie pt klientów tudzież maratońskie telekonferencje kierownictwa.
Pochwaliłem się osiągnięciem dziecku, które nie bez pobłażania podsumowało: no ojciec, tak właśnie działają lekcje online.
