Parada przegrywów

Uruchomiła mnie informacja o zakupie okrętów podwodnych od Szwedów. Świetny wybór, Szwedzi zaczęli schodzić pod wodę długo zanim stało się to modne. Do dzisiaj ich dumą i chlubą jest pierwszy okręt podwodny ever. Nazywał się Waza i w zamierzeniu miał być jakimś nudnym galeonem, ale szwedzka myśl techniczna ubogacona wskazówkami ówczesnego króla spowodowała, że z majestatyczną elegancją pogrążył się w głębinach Bałtyku chwilę po wodowaniu. Na kilkaset lat. Obecnie odpracowuje poniesione koszty jako atrakcja turystyczna.

Trzeba zupełnie nie mieć poczucia żenady, żeby obnosić się z tak rekordowym nieudacznictwem.

Może wspominałem o dzwonie wolności, dumnie eksponowanym przez Amerykanów? No, jest taki, zadzwonili nim z okazji konstytucji, czy coś i od razu pękł. Obecnie odpracowuje poniesione koszty.. itd. itp. Tak jak jego kolega dzwon-car, gdzieś w Moskwie, też pęknięty. Obok stoi car-armata, wprawdzie cała, ale tylko dlatego, że nigdy nie używana.

Na tle tych misiów, które udowadniają światu, że wiodące i historyczne potęgi nie potrafią zawiązać sznurowadeł nasz Miś bawi i uczy od -dziestu lat po naprawdę przystępnej cenie.

Jesteśmy rozsądniejsi niż się nam wydaje, przystojniejsi także.

Dobrej niedzieli.

Zeszłoroczny śnieg

Blogowanie jest beznadziejne, w każdym razie w porównaniu do śpiewania. Autorzy jednego przeboju zbierają zań aplauz przez całe życie za każde wykonanie jak ten Zegarmistrz Światła Purpurowy, a bloger jak nie pierdyknie czymś błyskotliwym co tydzień chodzi jak opluty (to ostatnie to chyba rusycyzm. chyba na pewno.).

Co do rusycyzmów – Alissa właśnie wysłała swoim na Syberii fotkę naszego śniegu, bo mamy go więcej niż oni. Serio serio. Dlatego daruję sobie kąśliwe uwagi nt globalnego ocieplenia w tym listopadzie. I tutaj wypstrykałem się już z konceptów i zakończyłbym notkę, gdybym nie znalazł był zakitranej gdzieś kopii zapasowej starego bloga, którą z okazji pierwszego śniegu cytuję in extenso:

Tytuł wpisu: „Vyste se peknie leteli” Data wpisu: 2019-02-10 13:20:39.0 Tagi: Autor: leniuch102

Słowa „Vyste se peknie leteli” wypowiedziane w znanym z mamuciej skoczni narciarskiej Harrachovie są najwyższą pochwałą, o ile nie wypowiada ich zaniepokojony Czech podając  wam na stoku waszą wypiętą nartę. Żona Czecha podała mi drugą. Oczywiście nie był to stok skoczni, tylko taki zwykły tuż obok.
No faktycznie poleciałem paredziesiąt metrów, a to za sprawą zegarka sportowego, który odnotowując prędkości kolejnych przejazdów prowokował mnie do bicia własnych rekordów. Chwila nieuwagi i ziuuu… żeśmy se peknie poleteli.
Góry to nie tylko śnieg i rewia pstrokatych kominezonów. W górach jesteśmy bliżej Absolutu, nie przypadkiem benedyktyni budowali klasztory na szczytach. Widać to także po narciarzach, zwłaszcza tych, co w kolejce do wyciągu brawurowo a niebacznie ogłosili, że teraz pojadą czarną. Im bliżej szczytu tym stają się cichsi, w niejakim skupieniu zjeżdżają z kanapy, refleksyjnie suną po wypłaszczeniu przed przepaścią, nad którą zastygają na dłuższą chwilę…
Ich pierwsza myśl jest oczywista: po co ja się tu pchałem, ale następne, a jest wiele, bo stoją i stoją, muszą krążyć wokół głównych pytań filozofii: czy Bóg istnieje? Czy jest życie po śmierci? A jeżeli tak, to gdzie trafię?
Tego nie wiem, ale jak się rozpędzisz, to polecisz tam „peknie”.

Żyć lepiej

Nie spodziewałem się, że kiedyś pochwalę płatne serwisy informacyjne, a jednak z pełnym przekonaniem to robię. To właśnie paywall odgradza mnie – na szczęście – od porad Gazety Wyborczej „jak żyć lepiej”.

Jak się usłyszy o takim „lepiej”, to się docenia swoje „gorzej”:

To ostatnie bodaj najlepsze i jakże zgodne z tytułem rubryki.

Zjazd do zajezdni

Wpis niniejszy jest sponsorowany przez Święto Wszystkich Świętych (c) i Dzień Zaduszny [tm].

Zarabiamy na życie w różny sposób. Ktoś jest rolnikiem („polski rolnik, polskie pole, polski chleb na polskim stole”), ktoś położną. Ktoś produkuje koszulki z napisem „Nie jestem gejem, ale pięćdziesiąt złotych to pięćdziesiąt złotych”, ktoś inkasuje pięćdziesiąt złotych. Żadna praca nie hańbi. Mnie np. mój żydowski prezes wynajmuje Niemcom. Ja z kolei wszystkie zarobione pieniądze oddaję polskim dentystom, okulistom i ortopedom. Oni – importerom cygar i kokainy oraz producentom jachtów laminowanych klasy średniej niższej.

Robota moja własna wydawała mi się uciążliwa i niewdzięczna, póki Niemiec nie znalazł sobie tańszego usługodawcy. Mimo, że do końca kontraktu zostało jeszcze sporo, uświadomiliśmy sobie, że w obecnym klimacie szanse na pracę lepszą, a nawet gorszą nie są wielkie. Zupełnie nowym okiem popatrzyłem na swoje dotychczasowe obowiązki i kolejny raz odkryłem, że dużo dotkliwszym od nieciekawej pracy byłby brak płacy.

Plan mieliśmy taki, żeby się przekwalifikować na kogoś potrzebnego, a w tle lewą ręką oganiać bieżączkę wygasającej umowy. No ale. Superofiarny szef projektu Graham przekonał wszystkich, że jeśli podwoimy wysiłki, przychylimy Niemcowi nieba, zgodzimy się na każdy dedlajn, to nie ma wafla, musi coś od nas – wiodącego w końcu dostawcy – kupić. A zwłaszcza, żeby się brońboże nie zwalniać, bo potrzebuje nas firma, Niemiec no i Graham osobiście. Tak że Graham nas motywował, przygotowywał oferty, co parę miesięcy kazał wstrzymywać oddech, bo już za rogiem, już niebawem…

I – nie uwierzycie – po roku wzorowego zaangażowania nasz wysiłek został doceniony i Niemiec nagrodził nas pokaźnym zamówieniem.

Jeśli nie uwierzyliście, to dobrze świadczy o waszym realizmie i doświadczeniu.

Jaki email, zamiast tego o zamówieniu, znaleźliśmy zatem w naszych skrzynkach?

Pożegnalny od Grahama, który jak się okazało lewą reką roztaczał przed nami perspektywy, prawą zaś już ściskał rękę konkurencji, a teraz machał nią do nas z pokładu nowego okrętu, podczas gdy nasz jednostajnie się pogrążał.

Zdarza się, że czasem coś tu lekko podkoloryzuję dla efektu dramatycznego, ale fikołek Grahama był tak podłym i niespodziewanym zwrotem akcji, że część załogi wciąż jest w szoku, a minął z górą miesiąc. Aż mi ich żal. Lojalność lojalnością, ale pięćdziesiąt złotych to pięćdziesiąt złotych, nieprawdaż.

Me an Mr K.

Czasy, kiedy gazeta.pl cytowała ten blog na czołówce i dziennie miał więcej komentarzy niż teraz przez cały rok minęły bezpowrotnie. Szeregi czytelników przez lata przerzedzały się jak falanga Macedończyków prących w kierunku rydwanu Dariusza, aż zostali sami najdzielniejsi, najwytrwalsi. Elita.

Niedawno, niczym echo dawnej świetności, u progu chaty na bagnach stanął taki wieloletni Czytelnik. Przyjechał ogromnym czarnym SUV-em prosto ze Stanów, jak to elita.

Mr K. czytuje niniejszy blog od początku. Ma też swój, wcale nie gorszy ale zahaślony i może dobrze, o czym za chwilę. Z wizytą wiązałem lekuchne obawy, bo Mr K. jest z typu pracusiów-wynalazców, ja dokładnie przeciwnie.

Obawy Mr K rozwiał dwiema flaszkami zdrowego gruzińskiego wina, po czym z amerykańską bezpośredniością zdiagnozował u mnie manię wielkości (grandiosity), a u Alissy chorobę dwubiegunową. Chata na bagnach w ogóle, a rozpirzony ganek i dróżka przed nim w szczególe też nie wzbudziły entuzjazmu, ale tu miał rację, bo mnie też się cofało jak patrzyłem na ten bałagan.

Po czasie dowiedziałem się, że wizyta u mnie była częścią jego większego touru po Ojczyźnie i w innych miejscach Mr K. to dopiero dał do pieca.

Ale dziś nie o tym. W trakcie dłuższej rozmowy Mr K postawił tezę, że niestety, to lewacy potrafią w literaturę, a prawakom całkiem nie wychodzi.

Ciekawa teza. Może i prawdziwa. Miłosz był komunistą, Szymborska też, Tokarczuk-Srokarczuk jest tak woke, że bardziej się nie da. To prawda.

Azaliż aliści.

Niewiele, jeśli cokolwiek przeciekło z ich przekonań do książek. Szymborska z lektur szkolnych to po prostu stara pisówa, Miłosz wstecznik i dewot, a osią narracyjną „Ksiąg Jakubowych” Srokarczuk są działania księdza Chmielowskiego. Noblistka czułą narracją rehabilituje i księdza i cały polski XVIII w. przy okazji. Jarosław lubi to i chwalił się, że przeczytał.

Owszem, istnieje literatura i popularna i lewacka. Mój ulubiony Żulczyk na przykład na starość zgłupiał ze szczętem i ciśnie lgbt i metoo do porzygu, powieści „Dawno temu w Warszawie” aka „Ślepnąc od świateł 2” i „Kandydat” najlepszym przykładem. Ale to wyjątek.

Swoją drogą spokojnie mogę polecić wspomniane książki na długie jesienne wieczory. Kandydat to paszkwil na Dudę, eksploatujący starą teorię, że siostra Dudy jest w istocie jego córką. Oczywiście Żulczyk szczegółowo opisał jej domniemane poczęcie ze wszystkimi plugawymi szczegółami. Ale smakowicie cuchnących kąsków jest w dziele wiele więcej, a każdy godnym produktem mózgu autora już zdemolowanego środkami psychoaktywnymi, lecz desperacko walczącym o środki na kolejne dawki.

Również „Dawno temu..” to wykwit narkoliteratury, w której dragi napędzają akcję i zapewne były powodem powstania książki. Tutaj Żul(czyk) żeruje na nieletnich trans-sex-workerach. W tle postacie znane z pierwszej części, a końcówka zapowiada część trzecią. Kogo następnym razem autor unurza w błocie swojej chorej wyobraźni strach się bać, ale na pewno przeczytam i zrelacjonuję.

Tymczasem wesołego grobingu i do siego!

Jubileuszowo

Nie chce mi się liczyć, ileż to czasu piszę bloga, a okazją do jubileuszu stała wiadomość od syna, że on również rozpoczął telepracę.

Kiedy zaczynałem blogować wyglądał tak:

A teraz to szczeciniasty dryblas. Kiedy dodać moje 30 parę wtedy i jego 20 parę teraz wychodzi szokująca liczba, podobno moich lat obecnie. Nieważne jak duża, dość powiedzieć, że kiedy wybrałem się wyrobić własnej matce szmaragdową kartę seniora, okazało się, że ja mam do srebrnej bliżej niż ona do szmaragdowej.

W pierwszych notkach starałem podzielić się ze światem swoimi odkryciami, jak np. podniesienie jakości golenia się i mycia zębów przez zrównoleglenie tej czynności:

Zatem i dzisiaj i obdaruję PT Czytelników okruchem doświadczenia życiowego.

Wino działa poprawnie tylko w wąskim zakresie temperatur. W kieliszku musi być chłodniej niż w pokoju, ale nie tak chłodno jak w lodówce czy piwnicy. W lepszych knajpach (wiem od bywalca) przelewają je do karafek, gdzie osiąga pożądane celsjusze. W Wojnie i Pokoju jest scena, w której Bezuchow degustuje z francuskim oficerem i też ogrzewają wino przed spożyciem w sposób jak wyżej.

Aby zatem nawalić się jak prawdziwy Francuz, musisz najpierw umieścić wino w lodówce, ale po nalaniu wstawić kieliszek na pięć sekund do mikrofali. Po wyjęciu zabełtać w nim palcem wskazującym, po czym włożyć go do ust i oblizać z soczystym cmoknięciem.

Jeśli nie jesteś sam, a któryś współbiesiadnik na widok tych czynności NIE zemdlał z wrażenia, możesz teraz siorbnąć i mlasnąć. Jeśli wciąż wszyscy przytomni, znaczy przebywasz we właściwym towarzystwie.

Na zdrowie!

Weekend żywych trupów

Żyję, ale niewiele brakowało. Wszystko przez Alissę, która poleciała nad morze. Jak zwykle w takich razach zostałem zazadaniowany i w piątek zabrałem się za wycinkę wierzb. Jestem samozwańczym mistrzem piły łańcuchowej i wiem, że pracując z drabiny trzeba uważać, bo pień po odcięciu dużej gałęzi potrafi się przemieścić i drabina wraz z nim. Oprócz wiedzy i umiejętności mam jednak także skłoność do skalkulowanego ryzyka.

Oto zatem lecę z drabiny, tania a i tak kupiona na raty chińska piła leci wraz ze mną, a ja się zastanawiam – bo oprócz wiedzy itp. mam też doświadczenie – czy tym razem automatyczny hamulec piły zadziała, bo czasem mu się nie chce i czy w trakcie lądowania odetnie mi stopę.

Skończyło się na wszechstronnych podrapaniach i nadwyrężonym kolanie, a to nawet nie była sobota.

Weekend przechodzi pod znakiem kolejnego festynu gminnego w parku na przeciwko, na który nie docieram, bo wichury i deszcze niespokojne i drony, ale przede wszystkim kolano.

W niedzielę turecki pilot nie trafia w pas w Balicach, zamykają lotnisko i staje się jasne, że będę musiał w środku nocy grzać po Alisę jeszcze nie bardzo wiem dokąd.

Jedna kawa, druga kawa, przychodzi sygnał, że wyleciała a dokąd okaże się po lądowaniu.

Bije północ, ja zbieram się do wyjścia, wtem słychać natarczywy dzwonek do drzwi. Moja chata z kraja, przed nią już tylko bagna i legendarnie kręta droga pośród nich, domniemywam, że znowu ktoś wypadł z trasy, kolejna kubica wyrąbała w przydrożną lipę.

Otwieram nieznanemu typowi, który z punktu rzuca się na mnie z rykiem i pięściami. Nic nie zmyślam, opowiadam 1:1.

Akcja stop. Każdy, kto mieszka w niejakim odosobnieniu, na niejakim wygwizdowie miewa momenty refleksji nt mgławicowych zagrożeń różnych, wrażliwsi snują zwichrowane fantazje o włamywaczach przypalających żonie pięty żelazkiem w celu wydobycia pinu do karty itp. Ludzie kupują monitoringi, kaukazy, broń. Ja kupiłem tabliczkę „uwaga głodny pies”, bo mieliśmy kiedyś psa. I do braku zabezpieczeń dorobiłem sobie różne uzasadnienia, ostatnie z popularnego serialu: jedyny niebezpieczny typ w okolicy, Alisko, stoi właśnie przed tobą.

Sporo z powyższego przemknęło mi przez głowę kiedy też zacząłem machać rękami, wrzeszczeć i wypychać intruza za drzwi. Za drzwiami wywaliłem go na chodnik, na którym przyjął postawę embrionalną, podczas gdy ja przykucnąłem obok okładając go pięściami w sposób zaobserwowany z walk w klatce. Major UB prowadzący Hłaskę mawiał, że najtrudniejsza jest praca z ludźmi. Podpierdzam. Zaskakująco szybko opadłem z sił a na moje wezwania do pójścia sobie koleś wciąż odpowiadał negatywnie. Westchnąłem i zadzwoniłem po policję.

Policjanci z pewnym zakłopotaniem wyjaśnili, że to oni sami pół dnia wcześniej przywieźli typa do wioski, konkretnie do schroniska b. Alberta. Odkąd jednak naprzeciwko schroniska postawiono żabkę z bogatym stoiskiem alkoholowym wielu niedoszłych rezydentów zostaje odprawionych z kwitkiem jako nietrzeźwi.

Zastanawiacie się zapewne, jakiż to napastnik miał plan. Czy zamierzał wymusić gotówkę na alkohol (której i tak nie miałem), czy zakopać mnie w ogródku i przejąć tożsamość czy jeszcze coś innego. Otóż wiem na pewno, że nie miał żadnego, bo był nafurany jak meserszmit. Po prostu przemoc jest fajna sama w sobie, tylko niewielu już z nas o tym pamięta.

No może poszło mi łatwo i w istocie była to wygrana kawy z alkoholem. Ale był 20 lat młodszy. Ale niższy. Ale miał przewagę zaskoczenia. Ale….

Poprosiłem panów o wywiezienie typa gdzieś dalej, żeby już tej nocy nie wrócił, podziękowałem odmownie za propozycję złożenia skargi, wytarłem nos z krwi i pojechałem na lotnisko.

Zarąbista przygoda.

Coming up: relacja z pierwszej wizyty Czytelnika tego bloga (nieznanego z realu), spoiler: tym razem bez rękoczynów.